Pracując nad tym rozdziałem wylałem w niego wiele potu i łez (i kilka kropel krwi). Jest to część pierwsza. Impulsem do pisania była właśnie ta piosenka. Publikuję wersję wygodną do czytania, którą można także pobrać bądź wydrukować, klikając na link.
Miasto Siedmiu Bram leżało około 2,5 tysiąca kilometrów od Bieguna Północnego. Były więc takie dni, gdzie zamarzający deszcz zamieniał miasto w lodowisko. A śnieg, zalegający na dość wąskich uliczkach sięgał po pas. Wtedy rzeczywistość zamieniała się w koszmar. Mieszkańcom brakowało werwy, energii. Miotali się we wszystkie strony z łopatami i workami soli w rękach niczym kukły pozbawione duszy. Po uliczkach i zaułkach Entrady wolno było jeździć wyłącznie samochodami ratunkowymi. Potrzeba szybkiego przemieszczania się w obrębie miasta bez kontaktu z mrozem spowodowała, że na początku XX. wieku zaczęto wprowadzać w życie pionierski projekt budowy metra - podziemnego kompleksu. Wówczas kujoni stanowili wielonarodowościową i dość zróżnicowaną grupę, w której mieszały się temperamenty, światopoglądy, wizje. To właśnie dlatego Metro Entradzkie było tak wyjątkowe. Wybudowano w nim centrum handlowe, kawiarnie serwujące gorącą czekoladę, nocne kluby. Zamontowano instalacje grzewcze i potężne oświetlenie, które sprawiało, że choć na chwile mogliśmy się poczuć jak u Was. Ponadto kujoni zadbali, aby mogli z niego korzystać wszyscy, nie tylko prawdziwi awalończycy, co spodobało się całemu społeczeństwu.
Metro czyniło mnie kimś innym. Podczas każdego przejazdu, dzień w dzień, dochodziłem do wniosków, które gdzie indziej uznał bym za oczywiste. W przedziale panował przygnębiający widok: mrowie ludzi, wszyscy sfrustrowani swoim ciężkim życiem. Widać to było po ich bladych, zmęczonych twarzach. Wtem przypominałem sobie: - Flores, przecież ty też jesteś szarakiem...
O godzinie piątej rano moja nocna zmiana dobiegła końca. Wyczerpany, ale jakże uradowany wizją szybkiego snu wtłoczyłem się do najbliższej stacji metra przy Placu Antoniego Handlaa. Nazwany tak został na cześć założyciela Scuba's Home. W 2001 roku schedę po nim przejął Edwin, jego wnuk, mający także przydomek Wielki Mistrz. W Entradzie uważany był za postać enigmatyczną, gdyż rzadko pojawiał się na inspekcjach, często wyręczając się sztabem swych ludzi.
W samym przedziale, mimo wczesnej godziny, panował ogromny tłok. Musiałem stać, gdyż wszystkie miejsca siedzące zostały wcześniej zajęte. W pewnym momencie ktoś tknął mnie zaczepnie po plecach. Jakież było moje zaskoczenie, gdy ujrzałem za sobą swoją dawną przyjaciółkę z czasów licealnych, Amandę von Kuckenhein. Była to dość krucha i drobna istotka o szczupłej i zgrabnej sylwetce. Miała długie kruczoczarne włosy z opadającą na czoło prostą grzywką. Czarował jej niezwykle wysoki i aksamitny głos.
Pochodziła z niemieckiej rodziny szlacheckiej o blondińskich tradycjach. Jej rodzice byli prawdziwymi magnatami entradzkiego przemysłu, bogaczami zamieszkującymi wspaniałą rezydencję przy IV Bramie. Miała możliwość kształcenia się, podjęcia dobrej pracy... została jednak prostytutką. Już od wczesnych licealnych lat wykazywała zainteresowanie męską częścią klasy. Uwodziła wszystkich, zaś szczególną słabością pałała do mnie. Za każdym razem odrzucałem te zaloty z myślą, iż nie warto zaczynać kolejnego przelotnego związku.
- Horsz’een! - wykrzyknęła rzucając mi się w ramiona. Potem wtuliła się czulę w moją pierś. - Nie widzieliśmy się szmat czasu! Myślałam... myślałam, że już dawno wyjechałeś.
- Miło cię widzieć, Amando. Ale wiedz, że nawet tego nie zamierzałem. Tu jest moja ojczyzna, mój dom. Chociażby nie wiem co, nie opuszczę jej. I tak nie miałbym dokąd - powiedziałem z lekkim, aczkolwiek przygnębiającym uśmiechem.
Amanda poderwała nagle głowę i spojrzała mi prosto w oczy. Wreszcie mogłem wyswobodzić się z jej krępującego uścisku. Jej biała niczym alabaster twarz i karminowe usta zawsze promieniowały radością, lecz nie teraz. Czyżby moja patetyczna wypowiedź zrobiła na niej aż tak duże wrażenie?
- Horsz’een... Przecież wiesz, jak cię tutaj traktują - westchnęła. - Znalazłeś sobie chociaż jakąś pracę?
Ziewnąłem, ukazując tym gestem lekkie znużenie i bezsens rozmowy. Po chwili jednak odpowiedziałem:
- Jestem recepcjonistą w “Pensjonacie pod Trzecią Bramą”. Zarabiam tysiąc złotych awalońskich miesięcznie.
- To widać - powiedziała Amanda obejmując moją postać wzrokiem. - Gdybyś przychodził do nas na Mittagessen, nie byłbyś taki wychudzony. Moi rodzice zawsze chcieli cię poznać, a ty nigdy nie dałeś się zaprosić.
Jedyną rzeczą, z której nie zostałem odarty po Wielkich Reformach była godność. Nie znosiłem sytuacji, w których okazywano mi litość. Gdy przyjmowałem oferowaną pomoc (co czyniłem rzadko), czułem się jak pasożyt.
- Zmieńmy temat. Za chwilę wysiadam, a chciałbym się jeszcze czegoś dowiedzieć o twojej pracy. Słyszałem, że wstąpiłaś do Kółka różańcowego, i pracujesz w Hooker’s Manor.
- To prawda - odparła przytakując głową. - Nudziło mnie bycie blondi. Niektórzy mówią, że to dzieje się zbyt szybko. Zmieniam organizacje jak rękawiczki. Ale powiedz, Horsz'een, czy ja wyglądam na zwykłą kurwę?!
- Nie - zaprzeczyłem szybko. - Trochę mnie to tylko szokuje. Nie miej mi tego za złe...
Nagle coś wstrząsnęło całym przedziałem. Amanda zachwiała się i wpadła na mnie, ratując się przed upadkiem. Z tak małej, dzielącej nas odległości, doskonale czułem oszałamiającą woń jej perfum. Używała niezwykle intensywnej mieszanki o słodkim, eterycznym zapachu miodu i cytrusów.
Dopiero teraz spostrzegłem, że spod jej czarnego płaszcza wystawał fragment skąpej koronkowej koszuli nocnej. Biedaczka, w pośpiechu nie zdążyła założyć niczego innego.
- Przepraszam. To przez te zepsute wagony. Powinni je już dawno wymienić.
- Może to jakiś samobójca rzucił się na tory? - skwitowałem.
Takie rzeczy naprawdę się zdarzały. Karmiona propagandą Amanda nie mogła o tym wiedzieć. Żyła w odgórnie wykreowanym świecie, który był iluzją. Zrozumiałe więc było, że moje słowa potraktowała jako żart.
Całe szczęście, kolej metra zatrzymała się na pożądanej przeze mnie stacji.
- Muszę wysiadać. Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy. Na razie! - Musnąłem ustami obydwa jej policzki, jak to robią na pożegnanie awalończycy, szczególnie bardzo sobie znani.
- Oczywiście, wiesz gdzie mnie szukać. Do zobaczenia! – żegnała się podekscytowana, gdy zmierzałem do wyjścia.
Nad peronem wisiała jaskrawo podświetlona tabliczka z napisem: Słoneczna, V Brama. To właśnie przy tej ulicy, w jednej z wielu kamienic, mieściła się moja kawalerka.
Wchodząc do klatki schodowej, przypomniałem sobie o gościu, który tam przebywał. W moim lokum (nie po raz pierwszy) nocowałem Borysa Kalenkowa, żołnierza stacjonującego w Zawalonje, rosyjskiej bazie wojskowej, umieszczonej na wschód od Entrady.