Recenzja płyty Six pieds sous terre

sobota, 31 października 2009

Tak naprawdę nie wiem, co skłoniło Myriam Roulet do całkowitej zmiany swojego wizerunku, a co ważniejsze muzyki. W trzech pierwszych albumach (Sine, Princesse de Rien, Celle qui tue) prezentowała raczej elektroniczny, popowy styl z domieszką baroku. A kolejna płyta (nazwana Six pieds sous Terre, wydana w 2005 roku) rozpoczęła drugą erę jej kariery. RoBERT zrezygnował z syntezatorów na rzecz szerokiego, klasyczno-barokowego instrumentarium (dla ciekawych: skrzypce, wiolonczele, kontrabas, klarnet, obój – mój ulubiony, fagot, flet, pianino, oraz perkusja), stwarzając przy tym atmosferę dramatyzmu, melancholii, depresyjnego smutku. Dodam, że bardzo groteskowego – słuchając tego albumu przenosimy się w świat baśni, w którym Myriam się jakby zatrzymała – i to świadczy o genialności albumu. Lecz najważniejszą jego atrakcją jest niepowtarzalny głos RoBERTA, znawcy twierdzą, że to „krystaliczny, delikatny, operowy posłaniec śmierci.”, niekiedy ciężki do wytrzymania. Tak naprawdę, to wszystkie piosenki, pieśni, ballady (jak zwał tak zwał) trzymają równy poziom, ale jeśli nie mam weny to sięgam po rytmiczne i szybkie Ta femme, ton drapeau.

Tej płyty NIE DA SIĘ zaszufladkować – kończący tą recenzję dowód, świadczący o tym, że Six pieds sous Terre jest dziełem niepowtarzalnym. Świat muzyki wydał na swoje łono niewiele lepszych rzeczy.