Wirus T

niedziela, 1 czerwca 2014

Szkic.

I

Z byciem tym „swoim” u mieszkańców Raciążka jest tak, jak z byciem rodowitym krakowianinem: ani nowoczesne względy (płacenie podatków, jakiekolwiek mieszkanko), ani pokazanie stosownego drzewa genealogicznego (moi są z tych stron od pradziada!!!) nie dowiodą, że powinno ci się odkleić w końcu tę niezbyt komfortową w noszeniu etykietkę „Obcy”.

Pamiętam swoją pierwszą samotną peregrynację prosto do jagiellońskiego wzgórza (dość niedawną): idąc Aleją Siedemsetlecia, po obu stronach wysadzoną gotyckimi topolami, zacząłem się prawdziwie martwić o swoje uszy (wiało mocno, jak na lipiec). Przechodząc przez znak „GMINA RACIĄŻEK WITA”, podłoże stopniowo rwało się w górę. Idąc dalej, przez zawijasy asfaltowego węża, otulony byłem z dwóch stron gęstwinami porastającymi strome zbocza. Cieniste stoki wywołują zawsze wrażenie jakiejś pierwotności, jakby drzewa rosły tu od Władka Jagiełły. Jako dziecko myślałem tak szczerze, i z pełnym przekonaniem, że kiedyś wygrzebię stamtąd jakąś czaszkę byłego wojaka.

Kiedy dotarłem już do mieściny Raciążek, pogoda pogorszyła się, czyste wcześniej niebo pokryły kłęby dziadowatych (to jest siwych) chmur, zdawało mi się, że będzie pluć z góry lada chwila, ale w tym momencie mojej wędrówki po prostu nie mogłem przerwać.
Szedłem dalej. Mieszkańcy traktowali mnie dość podejrzliwie. Patrzyli się na mnie, a wzroku raz skierowanego nie mogli za nic odwrócić. Psy, dotychczas śpiące gdzieś w ogródkach posesji, na mój widok ruszały do ogrodzenia i szczekały na mnie zajadle, w najlepszym razie tylko warcząc. Gdy znalazłem się już za raciążeckim kościołem, zaczęła mnie śledzić jakaś banda rozchichotanych, młodych gagatków. Nieważne, jak wykrętną drogę znajdowałem, aby ich zgubić, oni, znając się z pewnością lepiej na topografii miasta, zawsze jakoś mnie przechytrzali. Kiedy byłem już bliski wściekłości, do ziółek podbiegła jakaś kobieta, młoda i ubrana w staroświecką czarną spódnicę w białe kropki. Schyliła się do nich i, jakby w obronnym geście próbując objąć tych niziołków całą ręką, kazała im zawrócić. I czmychnęli, a ja mogłem w spokoju iść dalej.

„A więc łatwo wyczuli, że jestem Obcy”, pomyślałem.

II

Pomyślałem, co pomyślałem, ale wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że istnieją w Raciążku dziwy większe niż powyżej opisane. Proszę posłuchać:

Wybrałem się na ponowną pieszą wyprawę do Raciążka i z powrotem. Dobrze pamiętam: nie bałem się wtedy zmierzenia się ze stromym, gliniastym skrótem prowadzącym na szczyt wzgórza. Był on  suchy i oświetlony. Znalazłszy się u celu, obróciłem głowę o 90 stopni, to w prawo, to w lewo, by dokonać rekonesansu. Żadnych nieprzyjaciół nie wypatrzyłem. Zacząłem więc liczyć tedy na spokojną drogę do Zamku. Na przystanku autobusowym wypatrzyłem znajomego, pana P, którego portret prozą naszkicowałem niedawno. Jeżeli ktoś lubi bądź chce wiedzieć, to: wysoki, ale z brzuchem; koszulka polo, dobrze dopasowane dżinsy, zegarek (wygrany w jakimś porządnym konkursidle), okulary typu „pilotki” – tak chyba wtedy wyglądał. A mnie w ogóle początkowo nie widział, był jakiś zniecierpliwiony i ponury.
– P,  nie poznajesz mnie? - Zbliżyłem się do wiatki i pozdrowiłem P uniesieniem dłoni.
– Ojoj, Mateusz – On z kolei wyciągnął rękę do uściskania. Zrobił to mężnie, zupełnie inaczej, niżeli się odzywał. – Niepotrzebnie dzisiaj tu przychodziłeś.
– A ty na co czekasz? – zapytałem, ignorując na razie jego wcześniejsze dziwnie brzmiące słowa.
– Na autobus, no a na co? X poszedł do pracy, to ja sobie pojadę na chwilę do Wagańca.
– A co ty będziesz robił we Wagańcu...? - odpowiedziałem mu głosem, który mówił: człowieku, jedź sobie do Torunia, wynajmij jakiegoś aerofłota i poleć do Poznań City Center, ale, na Boga, nie jedź do Wagańca!
– Chcę sobie młyn obejrzeć. Ale słuchaj, zdaje mi się, że dzisiaj stanie się coś poważnego. Już rano były jakieś znaki... Zaczęło się od tego, że X zachciało się rano przed obciągać. No to się zgodziłem, wedle zasady: co jakiś czas przez kanały trzeba przepuścić jakiegoś kreta... Ale to trochę głupie, żeby wpadać na takie pomysły przed robotą! Spust był prosto do ust. X smakuje, ale... coś jest nie tak. To musiało smakować zupełnie inaczej niż zwykle i X odruchowo to wypluł. I wyobraź sobie.. w moim nasieniu była krew! Rozumiesz – biała kaszka na mleku z syropem truskawkowym.
– Chłopie, zwykła sprawa! Może się zdarzyć, nie jesteś już młodym bogiem. Idź na badania i tyle na ten temat.
Nie obrzydziło mnie to, ani trochę. Nie obejrzałem wprawdzie żadnego filmu z serii Guinea Pig, ale takie historie jestem w stanie wysłuchać bez nieprzyjemnego uczucia w przełyku.
– Mati, mówię ci, to zły omen. – Na horyzoncie pojawił się nadjeżdżający autobus. – Wsiadaj ze mną, postawię ci bilet.
– P, żebyś ty co innego swojemu X postawił! – odparłem z serdecznym uśmiechem. – A twoją propozycję muszę ablejnen*.
– Nie, to nie – P wsiadł do busa i na odchodne powiedział mi: – A taki dobry chłopak z niego był...
Po czym odjechał bodaj w stronę Orientu, do Wagańca. A ja podreptałem do ruin zamku: starych, pomazanych, ledwo stojących. Wodziłem po nich swą łapą. Niezwykłe uczucie – kiedy dotykasz murów, na które szczał sześćset lat temu jakiś giermek...
W pewnym momencie na moje palce nawinęła się szarawa, sześcienna cegła, tak różna od pozostałych. Jakaś atrapa? Nie była spojona cementem, lecz obluzowana, wystawała delikatnie. Jakiś przycisk? Wsunąłem ją dwoma palcami głębiej. Wtem coś zagrzmiało, podłoże lekko się zatrzęsło. Jak dziecko, które coś spieprzyło, rozejrzałem się gorączkowo po okolicy. Nikt nie widział, nikt nie słyszał. Mogłem wracać, swoje zobaczyłem i ani trochę nie zastanawiałem się, jaki mechanizm przypadkiem uruchomiłem.
Znalazłem się już przy zakręconym zjeździe ze wzgórza, gdy wnet osłupiałem, zobaczywszy daleko przede mną to Coś. Było to jakieś zombie, czyli ożywiały trup: sine, poszarpane mięso, trzymające się ledwo na brudnych kościach, w dodatku obite w zardzewiałą i niekompletną zbroję. Rycerz–ożywieniec miał twarz obrzydliwie gnijącą, wykrzywioną w jakowymś nienawistnym grymasie.
Omam, czy nie omam, postanowiłem nie ryzykować i czym prędzej się wycofać. Do tego celu posłużyła mi wykorzystana wcześniej gliniasta ścieżka-skrót. Zbiegłem nią na dół, rozpędzony, prawie potykając się o wystające z podłoża korzenie.
Dopiero później, skutkiem pewnych rozmyślań, doszedłem do wniosku, że widziałem przed sobą jednego z dawnych rycerzy jagiełłowych, dziwnym trafem, nie zupełnie rozłożonego, którego wybudziłem w jakiś sposób przyciskiem, naciśniętym na zamku.



OBJAŚNIENIA

Wirus T (ang. t-Virus) - mówiąc krótko, jest to wirus zamieniający ludzi, tudzież inne istoty w bezmyślne, ogarnięte wyłącznie żądzą krwi zombie; znany z serii gier Resident Evil. 

* odrzucić

** przepraszam czytelnika za nadużywanie w opowiadaniach tematyki jakiś tam obrzydliwych ludzkich płynów, tudzież wydzielin; trzy już były, pozostało zatem niewiele

0 komentarze:

Prześlij komentarz