— Gwiazdy, gwiazdy... Gwiazdy i ludzie... — rozważał moje słowa. — Te gwiazdy kojarzą mi się z Kantem.
Gdy wymówił nazwisko niemieckiego filozofa, miał już papierosa w ustach. Po chwili rozgrzany do czerwoności tytoń zadymiał całe pomieszczenie. Ja to uszanowałem, nie tylko z chęci ukazania siebie jako "tolerancyjnej" osoby, lecz z czystego szacunku do niego.
— Kant nie mówił o gwiazdach jako... — Urwałem, bo nie lubiłem się wymądrzać. Dokładniej: starałem się tego nie robić, widząc wymądrzanie się innych. — Tak, to ma nogi i ręce. To, o czym tobie mówiłem, nie jest może imperatywem kategorycznym, ale jest (dla mnie) ważną zasadą. Może nie zasadą postępowania, ale zasadą życia. Zasadą, która pozwala na utrzymanie prawidłowego nastawienia. O tym już sporo mówiliśmy, prawda?
On właśnie strącił nieco popiołu do popielniczki.
— Widzę to po swojej pracy — ozwał się — która zawsze mogłaby być lepsza. Ba, jestem tego pewien przez swoje własne doświadczenie, bo przez wiele zakładów przeszedłem. Jednak nie jest mi ciężko i nie narzekam: widzę nawet, że umysł chce mnie jakoś oszukać. Wmawia we mnie coś, czego mi nie potrzeba. Przecież słyszałeś tę starą mądrość ludową: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Podczas mojego pobytu w Cardiff to brzmi tak: The grass is always greener on the other side.
— Ja bym bardzo chętnie chciał już pracować — powiedziałem ironicznie, jednak w głębi duszy szczerze tak myślałem. I on to wykrył:
— Uczysz się jeszcze — powiedział po wyrzuceniu z siebie strugi gęstego dymu. Stąd mówił przez lekko przymrużone oczy. — Uczysz się nawet, kiedy o tym nie wiesz. Udowodnię ci to.
— Jak? — zapytałem ze zdziwieniem.
— Trzeba zburzyć najpierw pewne mury...
0 komentarze:
Prześlij komentarz