Lucia z łatwością odnalazła budynek Instytutu badań nad antropogenezą. Znajdował się on w starej kamienicy, nieopodal pewnego poznańskiego gotyckiego kościoła; lecz nie tak szybko zobaczyła się z Tadeuszem. W momencie jej przyjścia, tylko on przebywał w laboratorium; reszta naukowców rozeszła się, a on sam, jako główny koordynator badań, miał zająć się dalszymi obserwacjami po zakończeniu właściwej części eksperymentu.
Po otrzymaniu zgody od sekretarki, rezydującej w ciepłych wnętrzach parteru, weszła na pierwsze piętro i czekała na niego w „przedsionku“ laboratorium, w którym pracował. Było to wąskie pomieszczenie, wyglądające jak poczekalnia w przychodni lekarskiej. Ściany i sufit pomalowane były sterylnie na biało. Podłoga wyłożona była kremowymi kafelkami o piaskowej fakturze. Przy ścianie stał stolik o czarnym blacie i rząd krzesełek o siedzeniach z niebieskiego tworzywa sztucznego. Jedynym źródłem światła były długie lampy halogenowe, których jaskrawe odbicie widoczne było w szerokim lustrze, umieszczonym na ścianie tuż nad krzesłami.
Wreszcie, zza masywnych i opancerzonych drzwi laboratorium, wyłonił się Tadeusz. Miał właśnie przerwę. Ubrany był w śnieżnobiały kitel z, wciągniętą do czarnych, kontrastujących spodni, takąż jak sam kitel koszulą pod spodem. Lecz ten strój nie pasował do jego wewnętrznej natury. Ten, kto znał wyłącznie epizody jego życia domowego, nie wiedząc z kolei nic o jego pracy, z trudem określiłby mężczyznę naukowcem.
Tadeusz już w pierwszej chwili, gdy ujrzał Lucię, przybrał gniewny wyraz twarzy. Zacisnął nerwowo jedną dłoń, drugą zaś trzasnął mocno drzwiami. Pod płaszczykiem męskiej, hormonalnej złości, doskonale ukrywał swój wewnętrzny niepokój, który rozpoczął się o poranku, gdy spojrzał na Lucię w owym niezwykłym ułożeniu. Teraz napięcie osiągnęło najwyższy poziom; można je było wyłącznie rozładować.
— Ty... ty... — cedził przez zęby, szukając w myślach najobelżywszego określenia. Powstrzymał się. — Czy ty w ogóle rozumiesz, co się do ciebie mówi?! Prosiłem cię, błagałem, żebyś została dzisiaj w domu. Dałem ci nawet pieniądze. Czy to takie trudne? Może zrozumiałbym, gdybyś pojechała do Malty. Znam dobrze ten cholerny babski instynkt. Ale nie pojmuję, dlaczego przyszłaś do mnie akurat teraz, kiedy każde wyprowadzenie z równowagi psychicznej, może skończyć się porażką całego eksperymentu? Jeden zły pomiar, nie tyle mililitrów w kroplówce, w strzykawce i całe trzynaście lat zmarnowane! — grzmiał głośno.
— Przyniosłam ci tylko coś do jedzenia, kochanie... - oznajmiła cicho Lucia.
Dziwiła się w myślach, że Tadeusz nie pyta jeszcze ani o teczkę, ani o to, skąd znalazła adres jego pracy. Z kolorowej foliowej torby wyciągnęła pojemnik z posiłkiem; dobrze izolował ciepło.
— Fasolka?... — zamruczał Tadeusz ze zdziwieniem, a z jego twarzy szybko zniknął gniew, zastąpiony przez zdumienie. — Połóż tutaj, na stole. Zjem, póki mam przerwę...
Teraz doznał ulgi i nie martwił się już o nic groźnego z jej strony. Poprzedni niepokój wyparował. To nie była już owa poranna Zebra, to była dawniejsza - wczorajsza, dzisiejsza i jutrzejsza - Lucia. Okazała się naiwnie lojalną osobą. Tadeusz śmiał się w duchu z tej infantylnej naiwności: zgwałcił ją en levrette o brzasku, a ta z zapałem nosi mu obiady.
— Słuchaj, a skąd ty w ogóle wiesz, gdzie ja pracuję? Przecież ci nie mówiłem — odezwał się Tadeusz, przełknąwszy zawartość kolejnej łyżki.
— Znalazłam adres w twojej teczce. Zostawiłeś ją u nas dziś rano — odpowiedziała Lucia, która siedziała na jednym z krzeseł.
Mężczyzna rzucił z impetem łyżkę o stół i wstał rozwścieczony.
— Ruszałaś teczkę?! — z gniewem warknął.
Chciał rzucić się na Lucię, lecz znieruchomiał, szybko pobladł na twarzy, a jego czoło pokryło się błyszczącym potem. Co się działo? Tadeusz zatoczył się, upadł na plecy i pogrążył się w konwulsjach. Zaczął wymiotować szkarłatnym, gęstym płynem, wymieszanym z resztkami jedzenia. Dławił się nim, zajmował mu całą jamę ustną, aż następnie znalazł ujście w jego nosie. Kurczowo trzymał dłoń na klatce piersiowej, której wnętrze płonęło, jakby krążył tam stężony kwas siarkowy. Nie wydawał z siebie jednak żadnych słów, charczał tylko, plując spienioną krwią. Tak bardzo chciał zaczerpnąć powietrza, jednak przepona zablokowała się i podnosiła co chwilę jedynie w jakimś desperackim kurczu.
Konający spojrzał przekrwionymi oczyma na Lucię. Ta tylko odpowiedziała mu subtelnym uśmiechem. Podniosła się z krzesła. Spojrzała na niego. Leżał dogorywający, wśród swoich soków trawiennych i wydzielin. Słabo już tylko wierzgał nogami - pytanie tylko, czy świadomie, czy też w ostatnich agonalnych drgawkach.
Zdjęła z palca złotą obrączkę i rzuciła wprost na jego zastygłą pierś.
0 komentarze:
Prześlij komentarz