Traktat o Syrenach, manuskrypt, przy pomocy którego rozwiązać mogłem tajemnicę oddychania w wodzie - znajdował się w cudzych rękach. Co prawda był to tylko jeden kawałek skomplikowanej układanki, i nie zawierał żadnej przydatnej wskazówki.
A mimo to w żadnym wypadku nie mogłem pozwolić na sromotną porażkę, której wizja wręcz wisiała mi nad głową. Dobrze, że byłem człowiekiem silnym psychicznie i odpornym na presję.
Biegłem truchtem, prosto przed siebie, nie zwracając uwagi na to co, i kogo mijam. Na moje nieszczęście błądzenie po korytarzach dłużyło się i dłużyło, a ja nigdzie nie natrafiałem na złodzieja (a zresztą: nawet się go nie spodziewałem).
Dziwnym to trafem trafiłem do recepcji. Podłogi tego pomieszczenia były pokryte białym marmurem, połyskującym w świetle lamp. Wokoło skórzane fotele o czarnym obiciu, szklane etażerki na których leżały rozrzucone stosy ulotek i broszur. Recepcja wystrojem przypominała przychodnię na Trakcie Głównym.
Z tą różnicą, że w recepcji panowała totalna pustka. Ład i porządek aż raził po oczach. Wszak myślałem, że przetoczyła się tu istna "burza, taka z piorunami", a tu proszę... ani kropelki krwi ani cząstki jakiegoś organu... nic!
Nagle:
- Stój Edwinie Handlaa, stój bo ją zabiję! - zagroził ktoś z tyłu. Odwracam się, i dobywam wyrzutnik harpunów.
I oto przede mną stał zamaskowany złodziej. Odziany był w czarny lateksowy uniform, z wieloma kieszeniami, kaburami na pasie i innym wyposażeniem, przez co wyglądał nie co groteskowo i pokracznie.
Biedna Diamanda Kohn służyła mu za "żywą tarczę" - jedną ręką objął ją w biodrach, drugą zaś, przyłożył pod jej gardło myśliwski nóż. Dziewczyna, wściekła i zniesmaczona zarazem, z całej siły próbowała wyswobodzić się z rąk intruza.
- Rzuć broń! - warknął półgłosem.
Nie posłuchałem jego polecenia. Stałem przed nim ze stoickim spokojem i starałem się mierzyć bronią tak, aby nie trafić w Diamandę Kohn.
- Poderżnę jej gardło! - syknął mocniej przyciskając nóż do szyi swej zakładniczki. Ta uniosła wysoko głowę zaciskając zęby.
- Nie sądzę - odparłem spokojnie, wykonując kilka kroków w jego kierunku. Presja, która na niego oddziaływała stawała się coraz większa. Nie myliłem się - intruz nie wprawił w ruch swojego noża.
- Puść ją - zażądałem przekonującym głosem.
- Najpierw wyrzuć tą zabawkę!
Nie odrywając od niego wzroku pełnego przebiegłości i uwagi, zamaszystym ruchem wyrzuciłem za siebie wyrzutnik harpunów. W jego oczach z pewnością wyglądał na zabawkę. Gdyby jednak poczuł harpun zatapiający się w jego wnętrznościach, wnet zmieniłby zdanie.
Intruz pchnął swoją niedoszłą ofiarę w moją stronę. Diamanda objęła mnie opierając swą głowę o moją pierś i zmroziła Intruza wzrokiem. Spodziewałem, że rozpłacze się i załamie - jednak zachowała zimną krew i nie wydała z siebie ani jednej łzy.